piątek, 22 sierpnia 2014

Zawieszam

   Jak pewnie zauważyliście (albo i nie xd), nie wrzucam rozdziałów już od maja. Brakuje mi wena, po prostu. Jeżeli macie zamiar poznać dalszą część historii, napiszcie to w komentarzu pod tym postem. Jeżeli nie pojawi się żaden, no cóż... pewnie zawieszę bloga na amen. Nie mam motywacji. Zaczęłam też pisać nowe opowiadanie, raczej nie będę go na razie wrzucać nigdzie, ale jeśli ładnie poprosicie, to może... tym razem to będzie prawdziwy yaoiec, taki, jaki chodzi mi po głowie już od roku. 

Autorka

piątek, 23 maja 2014

Rozdział 5

 

   Kiedy się obudziłem, nic mnie nie bolało.
...
   Źle się wyraziłem. Tak właściwie to NIC nie czułem. Otaczała mnie pustka i byłem tak naprawdę sam na sam z myślami. W sumie, to nawet nie miałem pewności, czy to nadal nie jest sen. Jedyną rzeczą, która była realna w tej nicości, była pojedyncza nitka zrozumienia - coś było nie tak z moim umysłem, był zdecydowanie inny (To takie wkurzające uczucie, gdy ktoś robi ci remanent w głowie bez twojej wiedzy, jakkolwiek to brzmi).
   Otworzyłem oczy i moje biedne gałki oczne zaatakowały niesamowicie jaskrawe barwy i blask wydobywający się z pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Przed oczami latały mi dziwne, różnobarwne plamy, które po dłuższym namyśle okazały się być DŹWIĘKAMI i ZAPACHAMI (Skąd wiedziałem, że to są dźwięki i zapachy, do dzisiaj nie wiem, w każdym razie na pewno je widziałem). Nagle sam wzrok zajął się odczytem wszystkich bodźców, jakby nie tylko zastąpił inne zmysły, ale i był materialny.
    Cały świat zaczął wyglądać jakby był napisany. Tak, to dobre słowo, - napisany -, A ja byłem tym , który go czyta.
   - Widzę, że się pan obudził. - powiedziała kobieta z twarzą nieszczególnie urodziwego mopsa. A może buldoga francuskiego?
- yhmm... Gdzie ja jestem? - zapytałęm, mimo, iż pomieszczenie wręcz krzyczało "Skrzydło szpitalne"! Podniosłem się do pozycji siedzącej i odgarnąłem włosy z twarzy (są stanowczo za długie!!).
- Ty to masz talent, wylądować tu już pierwszego dnia... doprawdy... - mruknęła, ignorując totalnie moje pytanie i sobie poszła. Móglbym przysiąc, że przy tym zaszczekała.
   Na stoliku przy moim łóżku leżały jakieś książki i stały kwiaty w wazonie. Czerwone tulipany. A nie, niebieskie. No dobra, musiały być jakieś magiczne, bo co chwila zmieniały kolor. Przesunąłem opuszkiem kciuka po kielichu jednego z nich i rozkoszowałem się jego aksamitną fakturą. Lubię kwiaty.
   Myśli się przenikały w mojej głowie, przelewały, mieszały, zmieniały niczym w kalejdoskopie, tylko po to, by zaraz zostać zastąpione nowymi. Informacje pojawiały się wmojej głowie znikąd i  od razu trafiały do katalogu i odpowiedniej przegródki. Nie miałem racji, nikt mi w głowie nie zrobił remanentu, on się TERAZ robi.
   Wszystko natychmiast przyspieszyło, a magia... Z tą magią to dziwna sprawa była. Zacząłem ją czuć jakby wyraźniej, rozpoznawać. To tak, jak odkrycie nowego dźwięku albo koloru, delikatnej mgiełki, prawie niedostrzegalnej gdzieś na granicy świadomości.
   To było takie... dziwne. Nienormalne. Wkurzające. Niechciane. To wszystko zaczęło mnie przytłaczać, razić. W pewnym momencie stało się wręcz bolesne. Przymrużyłem oczy i przygotowałem na piekielny ból głowy.

***
DORIAN

   Fredrick był nieprzytomny już dwa dni, cztery godziny, osiem minut i... spojrzałem na zegarek...  szesnaście sekund. Przypadek? Nie sądzę. W tym czasie zdążyłem wypolerować mojej trzeciej generacji Błyskawicę (dwa razy), odrobiłem pracę domową (dodatkową też) i poczułem nagłą potrzebę zapisywania wszystkich informacji, jakie dzisiaj zdobyłem. Oczywiście po uprzednim zapisaniu tych wcześniejszych.
   Szczerze powiedziawszy, brakowało mi tego blondaska - w jakiś dziwny sposób, - mimo, że jest dłużej nieprzytomny niż spędził ze mną czas. Bywa. Wacław i Apoloniusz w międzyczasie stali się nierozłączni i  z tego powodu Mona postanowiła conajmniej jednemu z nich uprzykrzyć życie. Rafek znalazł sobie nowy obiekt westchnień, czym mnie dosyć zaskoczył. Bronek zaś nadal patrzył na mnie spode łba, jakby nie miał nic innego do roboty.
   Nudziłem się.
   To wszystko było za proste! Każdy zachowywał się przewidywalnie i schematycznie i dziw, że nikt tego jeszcze nie zauważył. Nagle okazało się, że jedyną osobą, której nie byłem w stanie rozgryźć, był Rick. A co za tym idzie, był ineteresujący. Oczywiście, mogłem dla zabicia czasu poprowadzić jakieś "śledztwo" i/lub ujawnić jakiś "tajny" związek (a tego tu na pęczki, żeby nie pokazywać palcem). Ale i to okazało się NUDNE. Kiedy? Nie wiem.
   Ale się dowiem.

***
WACŁAW

   Odkąd trafiłem do tej szkoły, przytrafiały mi się same dziwne rzeczy. Na początek przydzielono mnie do Slytherinu i niewiadomo dlaczemu moi rodzice wcale się nie zdziwili. Wogóle!!! Nagle stalem się bardzo popularny wśód dziewczyn. No i poznalem Apoloniusza. O ile każde z tych wydarzeń pozostawiło trwały ślad na mojej psychice, o tyle tylko ostatnie bym zaliczył do w miarę przyjemnych.
   Nie było nigdy tajemnicą, że jestem gejem, toteż nie ukrywałem, że Lilywhite mi się podoba. Gorzej, że Mona też wydawała się mnie lubic, a nie chcę jej zranić - Dziewczyny potrafią być straszne.
   W Polsce zawsze obrywałem, kiedy przyznawałem się do mojej orientacji, przy czym każdy ubolewał nad "zbeszczeszczeniem mojej ślicznej buźki". Hipokryci.
   Nigdy nie uważałem, że jestem przystojny, raczej wręcz przeciwnie - miałem ciemną strzechę zamiast włosów, byłem blady jak śmierć, zbyt wysoki i chudy (zważywszy na to, że ważyłem niecałe 70 kg przy wzroście 197 cm). Jedyną rzeczą, którą lubiłem w swoim  wyglądzie, inensywnie niebieskie oczy.
   Apoloniusz był zgoła inny, dużo niższy ode mnie, ale lepiej zbudowany. Kiedy zdejmował koszulkę, widać było delikatnie zarysowane pod jasną skórą mięśnie. Miał blond włosy postawione zawzze na żel i nieskazitelną cerę ze skłonnością do rumieńców (Jak to było? Krew z mlekiem?). Oczy miał wodnistozielone, okolone długimi blond rzęsami. Był ideałem.
   Co prawda, reszta chłopaków z naszego dormitorium też była niczego sobie, jednak Opalony Abronsius, długowłosy Dorian i  nizutki Fredrick nie dorastali do pięt (w przypadku tego ostatniego, to dosłownie. hue hue.) Lilywhite'owi - wygrywał z nimi wszystkimi w przedbiegach.
   - Nad czym tak intensywnie myślisz? - zapytała piskliwie Mona, wyrywając mnie z zamyślenia. Blondynka bardzo często przysiadała się do naszego stołu, szczególnie, kiedy nie było przy nim Apoloniusza. Może wypytam się jej o stan Ricka?
- A nic... zastanawiam się tylko kiedy Fredrick się obudzi... - mruknąłem, przesuwając widelcem po talerzu samotny kawałek wołowiny. Jeśli zagram przygnębionego wystarczająco autentycznie, już za chwilę Vinegarden mi wszystko wyśpiewa.
   Popatrzyła na mnie zaniepokojona, a znad jej ramienia Dorian mrugnął do mnie i uśmiechnął się łobuzersko.
- Nie wiemy nic o jego stanie, a ty przecież dużo czasu spędzasz z Panią Pomfrey, dyskutując na temat eliksirów leczniczych. - dodal i rzucił jej spojrzenie ala "smutny szczeniaczek". A to chytra żmija!
-   Eeem... Informacje na temat jego doleglowości są ściśle tajne. Wiesz, rzuciłeś na niego eksperymentalny urok i nic na jego temat nie powinno przeciec. - Spiorunowała go wzrokiem.
- Bardzo za nim tęskimy i się o niego martwimy. Wiesz, że nasi rodzice są spokrewnieni? - Rzuciłem jakimś smutem i czekałem aż zmięknie. To nie było do końca kłamstwo, jakaś dziesiąta woda po kisielu...
- No dobra... Ma bardzo wysoką gorączkę i majaczy. Na zaklęcia diagnostyczne zaczyna tak dziwnie błyszczeć i Poppy nie ma pojęcia co się z nim dzieje. Na przemian traci przytomność i się budzi, no i Dyra twierdzi, że zaniedługo będzie z nim już wszystko w porządku. Zadowoleni?
- Tak! - powiedzieliśmy chórem i wyszczerzyliśmy kły w uśmiechach.
   Może i dziewczyny są straszne, ale łatwo nimi manipulować.

***

Nie mam czasu, to jest takie zue!!! Patrzcie na opisy postaci!!! Teraz było krócej, ale to dlatego, że następny rozdział będzie dłuższy!!! xD NADAL SZUKAM BETY!!!

Autorka

wtorek, 15 kwietnia 2014

Rozdział 4

   Akcja się na dobre zaczęła, intryga i komedia na wpół przemieszane, a spoiler spoiler spoiler spoiler. To wiele wyjaśnia, prawda? dziękuję wszystkim za słowa otuchy i komentarze :)


   Obudziłem sie wcześnie rano (aż sam się zdziwiłem), toteż miałem mnóstwo czasu na długi, gorący prysznic. Chciałem potem wysuszyć włosy, ale ni w cholerę nie wiedziałem jak, skoro nie było tu suszarki, nie mówiąc o kontakcie. Przy tej zagwozdce zastał mnie Dorian i załatwił wszystko jednym zaklęciem. Szpaner. Zacząłem myśleć, że ta magia może być całkiem praktyczna, jeśli się tak nad nią zastanowić.
   Pół godziny później zeszliśmy na śniadanie. Stół zastawiony był niemal tak bogato jak na wczorajszej uczcie, wszędzie latały sowy, a ja byłem w cholerę głodny. Nalałem sobie pełen kubek kawy z cynamonem i mlekiem i zacząłem podgryzać croissanta z czekoladą. Potrzebowałem cukru, bardzo dużo cukru, jeżeli miałem być jakkolwiek przytomny na lekcjach.
   Po mojej prawej Dorian napychał się czekoladowym ciastem z wiśniami, po mojej lewej Abronsius pożerał wzrokiem owsiankę, ale jak na razie jej nie tknął (za gorąca była, czy co?), zaś naprzeciw mnie Apoloniusz i Wacław dyskutowali zawzięcie na temat wyższości angielskiej reprazentacji quidditcha nad polską. Co śmieszniejsze, Wacław zgadzał się w całej rozciągłości z Lilywhitem, nie wykazując choćby minimalnego patriotyzmu.
- Ja nie rozumiem... Niby quidditch jest polskim sportem narodowym, a nasza reprezentacja po prostu ssie. Jesteśmy zarąbiści w tylu innych magicznych sportach, a oni tylko ten quidditch, quidditch, aż się  rzygać chce. Czemu nie ustanowić wyścigów na gryfach sportem narodowym? Przecież w tym bijemy całą Europę na głowę!
- Racja, wielka szkoda. "Osy" wygrały w ostatnim meczu z "Orłami" 300 do 125, o "Legionie" nie wspominając...
- Ugh. Wkurzające.
   Bronek nareczcie się zdecydował  podniósł pierwszą łyżkę do ust. Dorian nakładał sobie już trzecie kawałek ciasta (uzależniony?), a ja zjadłem już chyba z pięć croissantów... Przynajmniej nie będę głodny.
   Po śniadaniu zeszliśmy wszyscy do lochów i zaczęliśmy lekcję eliksirów. Przypominało mi to takie skrzyżowanie chemii z gotowaniem, tyle, że z dziwniejszymi substratami (a co, pochwalę się słownictwem!)
   Malfoy tłumaczył wszystko spokojnie, nie okazując irytacji (w końcu połowa z nas to byli totalnie idioci i ignoranci) nawet w stosunku do puchonów. Mimo to, atmosfera była dość gęsta. Uczniowie Hufflepuffu robili absolutnie wszystko, żeby się tylko nie zbliżyć do nas, choćby na stosowną odległość jednego metra. Byli tak zdesperowani, że w pewnym momencie ich starania stały się wręcz komiczne, zwłaszcza gdy byli przydieleni do pary ze ślizgonem.
   Za każdym razem, gdy Profesor łapał kontakt wzrokowy ze mną bądź Dorianem, Wszyscy puchoni jak jeden mąż rzucali nam wrogie spojrzenia, jakby chcąc powiedzieć "Jeden ruch, a nie będziemy już tacy milusi". Nie zdawali sobie chyba sprawy, że te niewerbalne groźby były bardziej śmieszne, niż straszne.
   Jednak, rzeczą która ich najbardziej wkurzała paradoksalnie nie był fakt, że Malfoy (troszkę, tylko odrobinę) nas faworyzował na zajęciach. To było to, że jeden z nich bratał się z "wrogiem". Rafael nic sobie nie robił z negatywnego nastawienia swoich współdomowników do Slytherinu, po prostu siedział i spokojnie robił eliksir pieprzowy razem z Abronsiusem.
   Także Obrona Przed Czarną Magią dostarczyła nam wątpliwej rozrywki. Zajęcia mieliśmy z Gryffindorem, toteż nie prakowało obelg i chyłkiem rzucanych zaklęć, najczęściej z dosyć nieprzyjemym skutkiem dla obu stron, w końcu bylismy jeszcze dość nieudolni w kwestii czarowania.
   Zauważyłem także, iż Dorian również odciął się od tej niepotrzebnej rywalizacji międzydomowej (chociaż trudno to tak nazwać...). Cały czas uświadamiał (nie w takim sensie, wy perwy) i podawał innym różne informacje, których niewątpliwe wszyscy łaknęli. W pewnym momencie nawet Gryfoni się przełamali i zaczęli go słuchać i zadawać pytania. Niesamowite było to, że przy tym całym przekazywaniu plotek i anegdot, nikt nie nazwał go plotkarzem, albo choćby kłamcą. Traktowali go raczej jak swoistego informatora.
   Muszę przyznać, że OPCM nie przypadł mi zbytnio do gustu, Eliksiry przemawiały do mnie bardziej. Przez całą godzinę nie nauczyłem się ani jednego zaklęcia - Profesor Heysworth postanowiła nam wbić teorię młotkiem w mózgi i nawet nie chciała słyszeć o próbie wykorzystania jej w praktyce. Powiedziała, że to przynosi pecha, a ona ma go dość na tym stanowisku, cokolwiek to znaczy. Nie było innej możliwości, albo słuchałej nudnego wykładu o tym jak sie pozbyć bogina, albo słuchałeś Doriana. Wybór był jasny.
   Nauczycielka zakończyła lekcję burkliwym "Do przeczytania 28 i 29 strona na za tydzień" i wszyscysmy wyszli z sali.
   Obiad zjadłem dość obfity, w przeciwieństwie do Apoloniusza i Wacka, którzy siedzieli podejrzanie blisko siebie. Bronek modlił się nad pieczenią, zaś Dorian (co za niespodzianka) żarł ciasto czekoladowe z wiśniami. Po pewnym czasie, między Abronsiusa a mnie dosiadł się Rafcio, mówiąc coś o słabych zachowaniu Puchonów.
- Mam tego dość. Ta sytuacja jest niezdrowa! Przecież nie jesteśmy jacyć trędowaci! - wybuchłem, wbijając widelec w gęś.
- O co ci chodzi? - zapytał Wacław.
- O to, jak traktują was inne domy. - Powiedział głos za mną i między mną a Dorianem usiadła Mona. - Oni nie rozumieją, że przynależność do jakiegoś domu nie definiuje naszej osobowości, naszego jestestwa. Debile. - Odrzuciła blond włosy uwodzicielsko i rzuciła długie spojrzenie Wackowi. Ten spiekł raka i złapał za ramię Apoloniusza.
- Ślizgoni się źle kojarzą, tego nie da się tak po prostu zmienić. - Westchnął Heinemann (zamieniając się na chwilę w Boromira. Ej... to znaczy, że ja jestem Frodo?!) i wreszcie się wziął za jedzenie, najprawdopodobniej już kompletnie zimne.
- Wszystko się da. - prychnął Lilywhite i  spiorunował wzrokiem Krukonkę, która nadal prónowała uwodzić Dyndalskiego, jak na razie z miernym skutkiem.
- Ma rację. Chcieć to móc, a móc to chcieć, jak to mówią... - próbował się zaśmiać Wacław, widocznie świadomy wojny pomiędzy Apoloniuszem a Vinegarden.
- Jak? No powiedz, jakiś pomysł? - zapytał Abronsius i uśmiechnął się kpiąco. - Nie wiem, czy wiesz, ale do tego trzebaby uknuć plan, stworzyć cholernie skomplikowaną intrygę, żeby ich zaszantażować tak, by nawet tego niezauważyli.
- Nie lepiej po prostu zdobyć ich zaufanie?
- Co ty, Puchon?!
- ZAMKNIJCIE SIĘ OBAJ! - Walnął otwartą dłonią w stół, milczący dotąd, Dorian. - Ja mam plan.
- Słuchamy. - powiedziałem, patrząc mu w oczy.
- Ymmmm... Nie mogę... - podrapał się w tył głowy.- Jego powodzenie wymaga czasu i waszej absolutnej nieświadomości.

***

   - Czy "Abronsius" to realne imię? Nigdy takiego nie słyszałem...
- Cóż... Moja Mama nazywała się Bronisława, Ojciec Ambroży, a Dziadek Julius. Wszyscy chcieli, żebym miał imię po nich, więc poszli na kompromis i nazwali mnie Abronsius. To imię niemieckiego pochodzenia.
- Twoi rodzice byli z Polski? To takie z słowiańska brzmiące imiona...
- Babcia ze strony Mamy tak, Ojciec nazywał się po pradziadku. Ja urodziłem się w Niemczech i nawet nie znam słowa po polsku.
- Spoko.
   Szliśmy jasnym korytarzem, a nasze kroki niosły się echem po całym skrzydle. Było tu cicho jak makiem zasiał, może dlatego, że w tej części zamku używana była tylko jedna klasa - ta, do której zmierzaliśmy.
- Jesteśmy spóźnieni, prawda? - jęknąłem i nacisnąłem klamkę. W środku siedziało około trzydzieści osób z Ravenclawu i Slytherinu i wytrzeszczało z zachwytem gały na, nie zgadniecie kogo... Harry'ego Pottera.
- O! Zapraszam panów, usiądźcie na podłodze. - Wskazał nam miejsce z uśmiechem i zaczął mówić.
- Jak już mówiłem, jestem tu dzisiaj aby poprowadzić pierwszą lekcję z przedmiotu o jednej z głupszych nazw jakie słyszałem. Ktoś wie może, czemu akurat ja?
- Bo Ministerstwo zamierza prowadzić dalsze badania nad zaklęciem Forzia? - zapytał Dorian spod okna. "A może ma Pan po prostu romans z Malfoyem?".
- Zgadza się. No dobra, przedmiot sie nazywa się "Odkrywanie wewnętrznych pokładów talentu". Może ktoś zechce mi wyjaśnić znaczenie tego jakże tajemniczego słowa "Odkrywanie" w tym kontekście?  - Zanim czarnooki zdążył cokolwiek się odezwać, Potter odpowiedział sobie sam. - Istnieje zaklęcie, które daje podobne efekty jak Forzia, ale tylko chwilowe. Dobierzemy się teraz w pary i je wypróbujemy. Inkantacja brzmi Librum. - Pokazał jaki ruch trzeba wykonać  różdżką i przysiadł na parapecie. Wskazałem Dorianowi na migi, że chcę być z nim w parze.
   Ta cała sprawa wydała mi się podejrzana. Kto normalny testuje na nastolatkach zaklęcie, które de facto zwiększy ich moc (czyt. siłę destrukcyjną) i sprawi, że tylko łatwiej im będzie zrobić zadymę? Nie zrozumiem chyba motywacji tudzież pobudek tych ludzi.
   - Efekty uroku będą odczuwalne przez tydzień, oczywiście rządam raportu z tego okresu. Macie w nim napisać co odczuliście, co w was uległo zmianie i jakie wnioski wyciagnęliście. Złożycie to potem do Profesora Malfoya, dobrze? No, to teraz próbujcie.
Stanęliśmy z Dorianem naprzeciw siebie.
- A więc Liberus, tak? - zapytał i nie czekając na odpowiedź wycelował we mnie różdżką. Wymówił niemal bezgłośnie inkantację i zobaczyłem przed sobą delikatną, jasnobłękitną mgiełkę, która jakby w zwolnionym tempie zbliżała się ku mnie. Czułem jak rozbija się na mojej piersi i wchodzi we mnie, jak w gąbkę. Póżniej czas się zatrzymał i straciłem przytomność.
   I to by było na tyle z pierwszego dnia szkoły.

***

   - Niesamowite... Nie widziałem jeszcze czarodzieja, który by tak po prostu rzucił to tak trudne zaklęcie! Niby kazałem im je rzucić, ale chodziło mi raczej o pokazanie im jego "wagi". Wiesz doskonale, że na resztę z nich osobiście musiałem je rzucić. - mówił roztrzęsiony głos gdzieś obok mnie. Głowa pulsowała mi tępym bólem i nie miałem siły nawet palcem ruszyć. Cholera.
- Dlaczego stracił przytomność, skoro zaklęcie zostało rzucone prawidłowo? - zapytał ktoś inny, kto w przeciwieństwie do przedmówcy był całkiem spokojny. Prawie.
- Nie wiem... Musiało u niego wywołać bardzo silną reakcję magiczną... Poobserwuj go przez ten tydzień, ok? - Niemal widziałem jak ta osoba marszczy brwi. Co prawda, nie miałem siły sie skupić na tyle, żeby rozpoznać właścicieli głosów (prawdopodobnie ich nawet nie znałem), ale ich emocje, zwłaszcza u pierwszego, były raczej jasne - obaj o kogoś się martwili. O kogo? Zielonego pojęcia nie miałem, może sami powiedzą.
- Ty mi zawsze same kłopoty sprawiasz. - Westchnął ten drugi i wyszli z pomieszczenia. Kurde no! I się no dowiem, do cholery...
   W uszach mi szumiało, słyszałem bicie swojego serca, jakby mi je kto młotkiem w piersi wybijał. Przeszywały mnie dreszcze jak młot pneumatyczny. Jeszcze łopata i budowlańcem mógłbym zostać! Nie, nie na takim kacu, szczególnie mentalnym... W pomieszczeniu pachniało lekami i sterylnością, zapachem charakterystycznym dla gabinetów lekarskich. Mimo hipotermii kończyn dolnych, było mi cholernie gorąco, jakbym do połowy był zamrożony, a w połowie upieczony. Bardzo niepryjemne uczucie, w końcu jak być stekiem, to chociaż prawidłowo zrobionym, c'nie?
   Po chwili poczułem, że ktoś mnie lekko podnosi i zmusza do wypicia płynu o zapachu... rozmarynu? Myśli zamgliły mi się jeszcze bardziej i zapadłem w sen.

***
cdn


Chyba trochę dłuższe, nie wiem, nie znam się. Przepraszam za tak długą przerwę - najpierw zgubiłam zeszyt z zapisanym rozdziałem, potem się pochorowałam, potem szukałam bety (btw. nadal jej nie znalazłam) i jakoś tak wyszło... Postaram się już wrzucać regularnie :)

Autorka

czwartek, 13 marca 2014

Rozdział 3



   Dormitorium Ślizgonów znajdowało się w miejscu niezmiernie niespodziewanym, zważywszy na pogodę ducha i miłe usposobienie mieszkańców tego domu. Czyli w lochach. Naprawdę byłem zaskoczony.
   Po kolacji nasz wspaniały opiekun Profesor Malfoy wraz z kilkoma prefektami zebrał cały Slytherin i poprowadził nas do pokoju wspólnego. Mężczyzna posiadał niesamowitą charyzmę, wszyscy spełniali jego rozkazy bez żadnego słowa sprzeciwu i wątpę, że było tak tylko z powodu jego mrocznej, śmierciożerczej przeszłości.W końcu kto by się tam przejmował... Najwyżej dostanę klątwą w łeb i zakończę te katusze, nie wiem jak inni.
   Kiedy wszyscy grzecznie usiedli, na sofach bądź podłodze, Malfoy obrzucił nas groźnym spojrzeniem.
- Zapewne znacie historię mojego, teraz już także waszego, domu. - Westchnął. - Słyniemy nie tylko ze sprytu i  inteligencji, ale także pewnej... skłonności do czarnoksięstwa. No i... Czarny Pan też był ze Slytherinu. - Wyraźnie się skrzywił, kiedy wypowiadał to miano. Bez względu na tą śmierciożerczą przeszłość, raczej nie był on jego zbytnuim zwolennikiem, jak myślę.
   - Chcę, żebyście trzymali się razem. Musicie udowodnić całemu Hogwartowi, że nie jesteśmy takimi, jakimi nas widzą. Że nie jesteśmy wszyscy śmierciożercami.
   Po jego słowach zapadła cisza. Każdy, nie ważne jak bliskie powiązania miał z ciemną stroną, spuścił wzrok. Te małe, wkurzające dzieciaki, które wcześniej szpanowały swoją czystą krwią, wyglądały na bardziej ochrzanione, niż gdyby Profesor miał sie do nich zwrócić bezpośrednio. Malfoy jeszcze raz spojrzał po nas badawczo, załopotał majestatycznie szatą i opuścił pokój.
   W tamtym momencie zyskał mój respekt.jak co, ale widać było, że zależy mu na nas, ślizgonach i zrobi wszystko by przywrócic chwałę domowi.
   Dorian usiadł w głębokim fotelu naprzeciw kominka i skinął na mnie dłonią. Podszedłem do niego i zająłem miejsce tuż obok, na podłodze.
- Powiedz mi, jak długo byłeś odcięty od czarodziejskiego świata? Bo widac, że coś wiesz, ale mieszasz info i czasem słabo sie orientujesz.
- Jeśli sie tak zastanowić, to całe życie. Tyle co wiem, to dowiedziałem się z takiej serii książek. Opowiada ona o życiu Harryego Pottera w tej szkole. Kojarzysz?
- Ta J. K. Rowling? - Przytaknąłem. - Znam. Taka z lekka ubarwiana biografia ministra. Czyli w sumie, to nie wiele wiesz. Chyba będę ci musiał co nieco wytłumaczyć.
- Przydałoby się.
- Hmmm... Najważniejsze fakty z ostatnich kilku lat... No więc, jak ci mówiłem, za wnioskiem Ministra rozpatrzono jeszcze raz sprawę Draco Malfoya no i go uniewinniono. Potem przez jakiś czas mieszkali razem, znaczy on i Potter, bo Malfoy nie miał gdzie się podziać. Jak wiesz, teraz został nauczycielem eliksirów i opiekunem naszego domu. Ale to tak enyłej, podobno w hołdzie poprzedniemu opiekunowi. Ważnym wydarzeniem było także podanie do wiadomości publicznej części badań, jakie prowadzili niewymowni. - Podrapał się po głowie. - Jakby ci to wytłumaczyć... Słyszałeś o tych mugolskich, fikcyjnych superbohaterach? No więc ktoś w ministerstwie odkrył zaklęcie, które sprawia, że twoja najsilniejsza cecha lub umiejetność zaczyna byc zasilana magią i jej potencjał rośnie. To znaczy, że jak jesteś szybki, to stajesz się superszybki i tak dalej. No i wtedy projekt przejęli niewymowni i  utajniono badania. Okazało się na przykład, że ta magia była obecna też w magicznych portretach i  że żaden obraz namalowany przez zwykłego artystę nie ożywał, bo mógł ożyć tylko za sprawą wewnętrznego super-talentu czarodziejskiego malarza.
   Kiedy przerwał swój wykład, zauważyłem, że wokół nas zebrał się dość spory tłumek i wszyscy spijali każde słowo z ust bruneta. Chyba wiedza na te tematy nie była tak powszechna jak Dorian twierdził.
   Sam zainteresowany zdawał się nie zauważać jak wiele osób go słuchało. Wpatrywał się w ogień ze zmarszczonymi brwiami.
   - Jest też tak, że nie każdy może po prostu użyć tego zaklęcia i twój talent stanie się taki super ekstra. Nie... To jest bardziej tak, że te talent musi być wyćwiczony, rozwinięty. Taki, że naprawdę stanie sie na tyle silny, żeby stać się silniejszym.
   I pewnie mówiłby dalej, gdyby nie to, że akurat ten moment wybrał sobie los, by zesłać nam kolejne dziwne i niespodziewane zdażenie. A zdażyło się coś naprawdę dziwnego. Ogień zabarwił się na zielono i z kominka wyszedł jakiś ciemnowłosy czarodziej. Spojrzał na nas zdezorientowany, odwzajemniliśmy jego wzrok z jeszcze głupszym wyrazem twarzy i do pokoju wpadł nasz opiekun.
- Co ty wyprawiasz! Nie mogłeś zafiukać po prostu do moich kwater?!
Okularnik jakby skulił sie w sobie.
-No miałem problemy w pracy i zapomnialem, że oni tu są, a wcześniej zawsze spotykaliśmy się...
   -Czy pan, to Harry Potter? - Przerwała mu jakaś drobna dziewczyna, ciągnąc go za rękaw.
- No teraz to się tłumacz młodziakom. Ja nie zamierzam potem odpowiadać na głupie pytania. Jakbys mnie szukał, będę u siebie. - Załopotał znów szatą i zniknął za drzwiami.
   Brunet spojrzał na Malfoya tęskie, ale nie sprzeciwił się rozkazowi (zresztą chyba nikt by się nie sprzeciwił). Zdjął dłoń dziewczyny ze swojego rękawa i przygryzł wargę.
- Hej... Tak, ja jestem Harry Potter. Możecie nikomu nie mówić, że tu byłem? - Zapytał, cały czas nerwowo zerkając na drzwi pokoju naszego opiekuna. - Jeśli będzie na mnie czekać dłużej, obrazi się jeszcze bardziej. Wybaczcie. - I poszedł udobruchać* blondyna.
   - Dorian? - Szturchnąłem długowłosego w ramię. - Wiesz może, co Minister tu robi?
- Nie mówiłem ci? Odkąd uniewinniono Profesora, są w bardzo zażyłych stosunkach.
Tymi słowami momentalnie skupił na sobie wzrok współdomowników.
- Nie wiecie? Przecież wszyscy znają plotki...
- Powiedz nam! - krzyknęła blondynka, która wczesniej molestowała szatę blondyna. Wszyscy jak na komendę doskoczyli do chłopaka, żądając informacji.
   I własnie w ten sposón Dorian zyskał reputację tego, co wszystko o wszystkich wie.

* Przedrostek "udob" często występuje jako niemy.

***

   Pokój, który zajmowałem razem z Dorianem i kilkoma innymi chłopakami, był chyba dzięsięć razy bardziej elegancki i conajmniej dwukrotnie większy od mojego pokoju w Londynie. Miał kształt pięciokąta a  na jego wyposażenie składało się pięć łóżek z ciemnego drewna z baldachimami i i tyle samo wielkich kufrów ze srebrnymi okuciami. Ciężkie zasłony wyszyte były nitką pod kolor okuć w wężowy wzór.
   Na łóżku najbardziej wgłąb, leżały moje torby, toteż uznałem je za własne. Spakowałem ubrania do kufra, na wierzch dałem książki i przebrałem się w piżamę. Byłem w cholerę zmęczony i szczerze miałem dość tej sytuacji. Straciłem już nadzieję, że uda mi się obudzić i że to wszystko okaże się jednym wielkim koszmarem, ale zawsze tylko koszmarem (co prawda sam w sobie nie byłby straszny. Raczej przerażałby mnie fakt, że to powstało w mojej głowie.). Teraz po prostu wiem, że to wszystko jest prawdziwe. Hogwart, czarodziej, magia.
   Sięgnąłem po rzeczy, które matka mi spakowała do torby i w której wcześniej znalazłem różdżkę i szatę. Były tam książki o raczej niewiele mi mówiących tytułach, jak "Zielarstwo dla opornych" albo "Zaawansowane techniki ważenia trucizn tom 1". Między pożółkłymi (tomami, które jak przypuszczam były...) podręcznikami zobaczyłem też list od rodzicielki, który zauważyłem wcześniej w pociągu. Niewiele myśląc, zacząłem czytać:

"Drogi Fredricku!!!
Zapewne masz mi za złe, że tak bez namysłu wysłałam cię do zupełnie nieznanej ci szkoły i która (zapewniam cię) jest najzupełniej najbardziej nienormalną jaką znam. Musisz wiedzić, że czekałam na ten list całe swoje życie i kiedy ty go dostałeś, byłam tak szczęśliwa, jakbym sama go dostała. Jestem z ciebie dumna, pamiętaj o tym. Zobaczymy sie w końcu dopiero ba święta.

Twoja matka, Ludwika Whitehall

P.S.
Nie zbłaźnij się tam za bardzo. Nie chcę, żeby cię odesłali pierwszego dnia."

   Aha. Przynajmniej wyjaśniła mi coś nie coś. W sumie, to w natłoku wrażeń i odczuć zapomniałem się wściec na moją matkę, raczej skupiłem się na fakcie mojego przyjęcio do magicznej szkoły. Heloł, w końcu nie codziń się zostaje czarodziejem? Jednak skoro mi już przypomniała...
   CHOLERA!!! Czemu mi nie powiedziała o moich czarodziejskich korzeniach?! Czemu trzymała w tajemnicy prawdziwy powód śmierci ojca?! I czemu, kurde, nie powiedziała o tym jak wielkim był bohaterem?! Czemu?

***

   Miałem czterech współlokatorów: (oczywiście) Doriana, Abronsiusa Heinemanna, Apoloniusza Lilywhite i Wacława Dyndalskiego (ten to chyba z Polski był). Kiedy weszli do pokoju, wszyscy dyskutowali o czymś namiętnie. Nietrudno zgadnąć, że to Dorian wiódł prym w rozmowie.
- Ej! - Szturchnął bruneta Wacek. - Mówiłeś coś o tych super-talentach. Będziemy mieć to na zajęciach? - Zapytał, prezentując nam wszystkim najprawdziwszy z prawdziwych topornych słowiańskich akcentów.
- Wydaje mi się, że to będzie w ramach dodatkowych lekcji. No wiesz, tylko dla tych z odpowiednimi predyspozycjami.
- Jeju... Jak ja bym chciał mieć jakiś talent... - Jęknął Bronek i walnął na łóżko obok mnie.
- A może masz, tylko o tym nie wiesz? - Stwierdziłem, więdząc doskonale, że sam żadnego talentu nie posiadam. Nie żebym się przejmował, czy coś, ale zawsze gdzieś tam pozostawała mała cząstka zazdrości w dalekiej głębi podświadomości.
- Jutro się okaże. Na planie było napisane, że "Odkrywanie wewnętrznych pokładów talentu" mamy po obiedzie. Jaka idiotyczna nazwa...
- A co mamy po śniadaniu? - Zapytał Apoloniusz, zdejmując koszulkę.
- Eliksiry i Obronę Przed Czarną Magią.
- Czyli trzeba się wyspać... Dobranoc. - Powiedziałęm i przykryłem się kołdrą, w jakże niespodziewanym kolorze zielonym.

***
cdn

Proszono mnie o wątek Drarry, więc jest. Może niezbyt subtelny, ale jest. Nie narzekać, nie moja wina :P Znowu jakoś krótko, postaram się pisać dłuższe rozdziały. Mam nadzieję, że jest coraz lepiej :)

Z Poważaniem, Autorka.

niedziela, 2 marca 2014

Rozdział 2

 
http://www.youtube.com/watch?v=obzPPeHgHRQ&list=PLlqVLYX4nLuqT7Ka8fInZoYhkdT91uqDY
(Polecam do słuchania w trakcie czytania ;))



   Atmosfera w przedziale po pewnym czasie z powrotem się ustabilizowała i znów rozmawialiśmy w miarę normalnie.  Zdawałoby się, że zaczęliśmy specjalnie unikać tematów potencjalnie smutnych i przygnębiających, byleby tylko podtrzymać mój dobry humor, co nie bardzo mi się podobało. Nienawidzę, jak ludzie zaczynają mi współczuć. Wtedy, zamiast poczuć się lepiej, czuję się jeszcze gorzej, niczym ofiara losu.
   No dobra, mam matkę potwora, jestem półsierotą i ni z gruszki, ni z pietruszki zostałem wysłany do Hogwartu, który teoretycznie rzecz biorąc powinien istnieć tylko w wyobraźni
J. K. Rowling, ale to nie znaczy, że wszyscy powinni pochylać nade mną główki i mówić jak bardzo jest im przykro z powodu moich krzywd!
   Siedziałem tak naburmuszony, nie odzywając sie do nikogo przez conajmniej 10 minut, kiedy do przedziału wpadł zaaferowany osiemnastolatek, krzycząc coś o tym, że dojeżdżamy. Na pierwszy rzut oka było widać, że to jeden z tych gości w płaszczo-pelerynach, którzy zaganiali nas do pociągu na stacji. Gościu był chyba prefektem, choć nie miałem zupełnej pewności, mimo iż na to by wskazywała naszywka z literką "P" i jego zachowanie. Serię o młodym czarodzieju czytałem co najmniej kilka lat temu i to niezbyt uważnie (Kto by się wtedy spodziewał, że wiedza w niej zawarta będzie mi kiedyś potrzebna? Nie wspominając juz o tym, że absolutnie prawdziwa...), więc nie wszystko dokładnie pamiętałem.
   Dorian poklepał mnie po ramieniu, zwracając tym samym na siebie moją uwagę, i zapytał, czy mam teraz zamiar przebrać się w szkolne szaty. Gorzej, że nie do końca wiedziałem o co mu chodzi. Jeszcze raz przeskanowałem w mózgu całą moja wiedzę na temat H.P.
Miałem nadzieję, że matka mnie odpowiednio wyposażyła, bo inaczej znowu zrobię z siebie idiotę i będę latać po szkole w nieprzepisowym stroju. Że też nie pomyślałem o tym wcześniej.
   Stanąłem na swoim fotelu (Czy ja nigdy nie urosnę?!) i zdjąłem z półki torbę, którą mi macierz łaskawie wręczyła na chwilę przed moją nie do końca spodziewaną deportacją. Na wierzchu leżała kosmetyczka i różdżka w drewnianym pudełku. Rodzicielka już wcześniej mnie zaznajomiła ze wszystkim, co powinienem wiedzieć o tym kawałku drewna (14.5 cala, Winorośl, włókno z serca smoka, giętka) w trakcie swojego totalnie niezrozumiałego i niezwykle zawiłego wykładu. Wyjąłem ją i położyłem obok siebie. Pogrzebałem troszkę głębiej w torbie i znalazłem płaszcz podobny do tego, który miał tamten (chyba) prefekt sprzed kilku minut. Były tam jeszcze jakieś książki, różne niezidentyfikowane przedmioty i list, ale na razie nie za bardzo mnie obchodziły.
   Założyłem płaszcz i wtedy pociąg sie zatrzymał.

***

   Podróż ze stacji do zamku pamiętam jak przez mgłę. Jedyną rzeczą, która się się wybijała we wspomnieniach, były dziwne, czarne konie, które ciągnęły powozy. Później dowiedziałem się, że to testrale, jednak wtedy jakoś nie obchodziło mnie czym są. Jedynym, co mnie wtedy interesowało, był fakt, iż nikt oprócz mnie ich nie widział. Była to kolejna rzecz, która wskazywała na to, że zwariowałem. Jakbym nie wiedział o tym od dawna.
   Kiedy wreszcie stanąłem w tej osławionej Wielkiej Sali (Tia... to jedna z niewielu rzeczy, które pamiętam z lektury H.P.), nie potrafiłem uwierzyć własnym oczom. Wyglądała dużo piękniej i bardziej niesamowicie, niż sobie wyobrażałem (A musicie wiedzieć, że wyobraźnię to ja mam niczego sobie). Jakoś na żywo latające świeczki, sufit pokryty gwiazdami (kiedy zrobiło się tak późno?) i... no to wszystko, wyglądało bardziej magicznie. W tym momencie niemal zupełnie uwierzyłem, że to nie jest tylko wytwór mojego rozszalałego umysłu, że NAPRAWDĘ  jestem czarodziejem.
   Wszyscy uczniowie, ten ogromny nastoletni tłum, zatrzymali się nagle w miejscu. Przy którym stole usiąść? Przecież żadne z nas nie zostało jeszcze przydzielone do któregokolwiek domu, nawet prefekci. Wzrok wszystkich skierował się na mocną starszą kobietę, najzapewniej dyrektorkę tego przybytku.
- Witam Was wszystkich, nowych uczniów naszej szkoły. Jak wiecie, przez ostatnie lata Hogwart był nieczynny, a było to spowodowane wojną i zniszczeniami, które sprowadziła.
Teraz musimy zacząć wszystko od nowa. Nazywam się Minerwa McGonagall i jestem dyrektorką Szkoły magii i czarodziejstwa Hogwart i zrobię wszystko, byście opuścili tą placówkę, będąc doskonale przygotowanymi do dorosłego życia, bez względu na to ile mieliście lat, rozpoczynając naukę magii. - Przerwała na chwilę i spojrzała po twarzach starszych uczniów. - Teraz pora na tiarę przydziału.
   - Ja pewnikiem będę w Slytherinie. - Szepnął mi niespodziewanie do ucha Dorian, a mnie przeszły dreszcze.
- Nie rób tak. - fuknąłem na niego. - Ja tam w sumie nie wiem, gdzie będę. Mówiłem ci przecież.
  Jakiś blady profesor co i rusz wykrzykiwał nazwiska alfabetycznie, zaczynając od młodszych uczniów. Stoły powolutku sie zapełniały, a nastoletnia chmara nieprzydzielonych topniała w oczach. HUFFLEPUFF, RAVENCLAW, GRYFFINDOR, SLYTHERIN wrzeszczała Tiara, a ja coraz bardziej traciłem pewność siebie. Niby mi to tam zwisało, ale co jeśli...
   - DORIAN BLACKHOLE! - Krzyknął blady czarodziej i brunet zbliżył się do Tiary. Ta nawet nie do końca dotknęła jego głowy, rozległo się głośne "SLYTHERIN".
   Szczęściarz, trafił tam gdzie chciał. Mrugnął do mnie i poszedł do swojego stołu. Pokazałem mu język i splotłem ręce na piersi. Niech nie myśli sobie, że sie boję, czy coś. Jestem zupełnie spokojny, może z lekka poirytowany tylko..
   Po kilkunastu minutach usłyszałem "MONA VINEGARDEN" i "RAVENCLAW" i już wiedziałem, że jestem następny.
- FREDRICK WHITEHALL!
Przepchnąłem się przed osoby stojące przede mną i skierowałem kroki ku wyświechtanemu kapeluszowi, który leżał sobie na zwykłym, drewnianym stołku. Blady profesor wziął tiarę w dłonie i kiedy usiadłem, wsadził mi ją na łeb. I tak siedziałem chwilę, zanim Tiara zechciała się łaskawie odezwać, czując na sobie wzrok całej Wielkiej Sali.
   - Jesteś bardzo interesującym, młodym czarodziejem... Tylko raz zdarzył mi sie taki problem z przydzieleniemkogoś  do domu, taki jaki mam teraz z Tobą. A ty gdzie chciałbyś być?
"Nie wiem", odpowiedziałem głosowi, który rozbrzmiewał w mojej głowie, "Naprawdę nie wiem".
- Masz zadatki na kogoś wielkiego... nie mam już wątpliwości... - powiedziała jakby do siebie, a na głos wykrzyczała: "SLYTHERIN"!
Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej będę w domu z kimś, kogo w miarę znam. Z wielkim uśmiechem na twarzy usiadłem obok Doriana przy stole Ślizgonów. Po mnie zawezwany do przydziału został Rafael i ku naszemu zdumieniu, przydzielony do Hufflepuffu.
   - Wiesz, że tamten blady gościu, to Draco Malfoy? - Wyszeptał mi do ucha Dorian.
- Yhm... I co z tego?
- Nie wiesz? Ten gościu był śmierciożercą. Został uniewinniony tylko dzięki  wsparciu Ministra. Podobno są ze sobą teraz bardzo blisko. - Uśmiechnął sie łobuzersko. - Teraz jest nauczycielem eliksirów i opiekunem naszego domu.
   Jeszcze raz spojrzałem na bladego blondyna. Był szczupły i niewiele wyższy ode mnie, nie wyglądał na więcej, niż dwadzieścia kilka lat.
- To... fajnie?
   W tym momencie przydział się skończył, Dyrektorka powiedziała jeszcze kilka słów i na stołach pojawiła się niesamowita ilość jedzenia. Puddingi, zupy, indyk, kaczka, kurczak, tłuczone ziemniaki, sałatki, surówki, ryż... Wszystko, czego dusza zapragnie! Wziąłem na talerz trochę kaczki w sosie malinowym i wypiłem coś, co zidentyfikowałem jako przerażająco słodki sok dyniowy. Co jak co, ale żarcie mieli fantastyczne.
   - Spodziewałeś się, że Rafcio zostani Puchonem? - zapytałem bruneta, zajadającego z wielkim smakiem ogromny kawał ciasta czekoladowego z wiśniami.
- yhm... w gruncie rzeczy... to Rafek ma... złote serce. - Odpowiedział mi między kęsami. Ja nie rozumiem jak on może jeść tak kaloryczne rzeczy i być tak przeraźliwie chudym. Odłożył widelec i spojrzał mi w oczy. - Jest lojalnym przyjacielem, chociaż nie grzeszy gadatliwością.
 - A Mona? Nie wyglądała na jakąś superinteligentną... - Wyraziłem wątpliwość co do słuszności przydziału. No bo w sumie, ja chyba też nie bardzo pasowałem do Slyherinu, a co dopiero tamta tapeciara w Ravenclawie?
- Nie bluźnij! Mona jest geniuszem, serio.  Nie ma żadnych wątpliwości, ona jest prawdziwą Krukonką. Może wygląda jak jakaś głupawa blondynka, ale wie dużo więcej niż my razem wzięci.
- Niezłych masz przyjaciół...
- No... są zajebiści, nie? Znam ich od małego. - uśmiechnął się i poprawił kucyk. Miał włosy nawet dłuższe niż Mona, tego samego koloru co jego oczy. Ta wszechobecna czerń kontrastowała u niego z mlecznobiałą cerą, której nieco mu zazdrościłem. Ja niby też miałem jasną skórę, ale miałem okropną skłonność do krwistoczerwonych rumieńców. Wkurzające.
   Jakoś nie byłem zbyt głodny, więc nie zjadłem nic więcej. Czekałem już tylko aż uczta się skończy i Profesor Malfoy pokaże nam gdzie jest nasze dormitorium.

***
cdn
 
Tym razem rozdział trochę krótszy, Ale chyba nie jest tak źle, c'nie? Proszę o komentarze :)

z poważaniem, Autorka
 

sobota, 9 listopada 2013

Rozdział 1

      Jeśli ktoś nie kuma o co chodzi, odsyłam do prologu :)

   Z powodu problemu z sową, stwierdziłem, że nie pójdę dzisiaj do szkoły. Wcale nie dlatego, że mi się strasznie nie chciało iść na matmę, w ogóle. Puszczyk chyba stwierdził, że najwygodniej mu jest na moim ramieniu i ja tak miałem na lekcjach siedzieć? Niedoczekanie.
  Jako, że według listu ptak należy do mnie, postanowiłem go nazwać. Zwierzę przypominało mi trochę mojego dziadka, miało takie same wyłupiaste, żółte oczy i krótki nos (a może dziób?), więc na dałem mu imię po nim. Odwróciłem się do niego.
- Od teraz nazywasz się Henryk! Noś to imię z dumą! - powiedziałem, po czym parsknąłem śmiechem, bo puszczyk wyglądał niesamowicie głupio, jakby rozumiał co do niego mówię, ale wcale mu się to nie podobało.
   I wtedy trzasnęły drzwi wejściowe. Znałem chyba tylko jedną osobę, która potrafiła wydać taki dźwięk tylko kawałkiem drewna i odrobiną metalu - matka wróciła po nocno-porannej zmianie. Jestem w dupie.
   Kiedy usłyszałem, że stukot dwunastocentymetrowych szpilek niebezpiecznie się zbliża do mnie i Henryka, przeprowadziłem nieudaną próbę schowania się. Pod stołem.
Wiwat ynteligentny Ja, który myśli, że szklany blat go zasłoni.
- Wyjaśnisz mi proszę, czemu siedzisz z tą sową pod stołem? - Ostry głos kobiety wwiercał mi się w głowę, powodując palpitacje serca i dziki strach. Poznajcie Ludwikę Whitehall, najstraszniejszą kobietę, jaka chodziła po tym świecie!
   Najwyraźniej, Henryk także nerwowo na nią reagował, bo skulił się w sobie i pohukiwał tylko cichutko, próbując zapewne dodać mi otuchy. Co za dziwny ptak.
   Wygramoliłem się spod mojej kryjówki i z sztucznym uśmiechem, wręczyłem matce kremową kopertę z rzekomym listem z Hogwartu. Myślałem, że zareaguje śmiechem albo złością, ale nie! Ona zawsze wszystko musi robić inaczej niż przeciętny człowiek! Odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się.
- A juz się martwiłam, że ni nigdy nie dostaniesz listu. Co prawda kilka lat za późno, ale to pewnie przez wojnę...
Jaką, kurde wojnę?! I czy ja się nie przesłyszałem, Ona się tego SPODZIEWAŁA?! Moja mina pewnie mówiła sama za siebie, bo po chwili macierz łaskawie postanowiła mnie oświecić.
- Kochanie, Ja i twój ojciec pochodzimy z rodzin czarodziejów. Dziwnym by było, gdybyś w ogóle nie przejawiał zdolności magicznych. Ja sama urodziłam się charłaczką, ale Anastazy był wielkim magiem, aurorem. - Powiedziała w zamyśleniu i z lekkim rozmarzeniem.
   Wyobrażacie sobie potwora w skórze niskiej blondynki z uśmiechem na twarzy? Straszne. Szok nadal mnie nie opuścił.
- Będziemy musieli znaleźć ci różdżkę. Wydaje mi się, że ta Anastazego będzie dobra. - orzekła i poszła do swojej sypialni, zostawiając mnie i Henryka samych sobie. Spojrzałem na ptaka i stwierdziłem. - Henryk, jesteśmy w dupie.

***

   Nadal byłem zszokowany. Nadal byłem zdezorientowany. Nadal nie ogarniałem świata. Bo jak mam niby ogarniać, skoro matka wciska mi jakiś badyl w dłoń z zamiarem wysłania do Hogwartu?! Który do tej pory uważałem za fikcję literacką! Bo, kurde, Henryk kilka minut temu wyleciał ze zgodą na moją naukę w tej placówce. Bo, do cholery, NIC nie rozumiałem z wywodu mojej matki, który ciągnęła już od jakiejś godziny.
   Jednak, pomimo całego sceptycyzmu, ta historia nabierała pewnego absurdalnego sensu.To znaczy, nie żebym wierzył w opowieść matki, ale gdy głębiej się zastanowić, po co wysyłać tresowaną sowę jakiemuś uczniakowi tylko dla żartu? I po co by ktoś pisał, że mogę ją zatrzymać? Kiedy dotknąłem różdżki, zaiskrzyła delikatnie. Wiem, zajebista sztuczka, jednak ten badyl nie błyskał by ot tak, za każdym razem gdy go dotykam, ignorując zupełnie moją matkę, gdyby naprawdę nie był tą pierdoloną w trzonek różdżką!
(Dobra, znów mnie poniosło. Jestem spokojny, jak niedźwiedź w czasie snu zimowego... uff...)
No i na pewno, gdybym w to nie uwierzył, moja delikatna psychika nie wytrzymała by faktu, że moja matka zwariowała, już mnie spakowała i chętnie by się pozbyła jak najszybciej z domu, żebym uczył się magii. Ten potwór na szpilkach na prawdę się cieszył. Straszne.

***

   Kiedy znosiłem po schodach moje cholernie ciężkie bagaże (z całym zapasem książek i komiksów), nagle poczułem, że coś jest nie tak. Jakby szarpnięcie w żołądku. Przymknąłem oczy, świat zawirował, podłoga się przechyliła i po chwili leżałem na ziemi.
I to było dziwne.
Z tego co pamiętam, powinienem teraz staczać się po schodach.
Uchyliłem powieki i zamarłem. Byłem na stacji i to nie takiej zwykłej, tylko King's Cross. Na peronie dziewięć i trzy czwarte. Zajebiaszczo. Przynajmniej się zgadzało.
   Wokół mnie było wiele osób w różnym wieku, jedni zbliżeni w latach do mnie (pewnie uczniowie) inni troszkę mniej (zapewne rodzice). Ku swojemu zadowoleniu, zauważyłem, że nie tylko ja wyglądam jak osoba kompletnie niezorientowana w sytuacji, którą poniekąd byłem.
   Jacyś goście w czarnych płaszczo-pelerynach zaganiali cały ten nastoletni tłum do pociągu, a ja nie przeciwstawiałem się instynktom stadnym. Wszedłem do najbliższego wagonu i już po chwili montowałem się w jakimś przedziale. Nie byłem głupi, umiałem dodać dwa do dwóch. To zapewne był ten tajemniczy środek transportu o którym mówiła matka i którym miałem się dostać do tej dziwnej szkoły. Nic mnie już nie wyprowadzi z równowagi. Jestem śpiącym niedźwiedziem. Oni nie chcą mnie obudzić.
   Żeby położyć moją walizkę na półce, musiałem stanąć na siedzeniu, przeklęty mój niski wzrost. Po kilkunastu minutach przez szklane drzwi mojego przedziału przeszły trzy osoby i zainstalowały się naprzeciw mnie. Jeden wysoki brunet, jeden paker i jedna tleniona tapeciara. Wyciągnąłem książkę i zacząłem czytać, bo niby co miałem zrobić? Najchętniej poszedłbym spać, jeszcze chętniej obudziłbym się z tego koszmaru, ale cóż poradzisz? Pozostało tylko pogrążenie się w lekturze na tych kilka godzin.
- Widzę, że mamy tu przyszłego ucznia Ravenclawu... - Odezwał się kpiącym tonem brunet. Podniosłem wzrok znad książki i obdarzyłem go najpiękniejszym uśmiechem na jaki mnie było stać. Cieszyłem się, że przeczytałem wszystkie części aktualnie znienawidzonej serii, przynajmniej kumałem o co chodzi.
- Ja? A skąd! Moje miejsce jest albo w Gryffindorze, albo w Slyherinie. - Wszyscy popatrzyli się na mnie jak na wariata.
- Ale ty wiesz, to są dwa zupełnie wrogie sobie domy! Nie ma szans, żeby ktoś z gryfońskimi zapędami wylądował w Slyherinie i na odwrót...
- Wyjaśnię wam to. Otóż, Nie jestem czystej krwi i moja matka była charłaczką, a moim rzekomym byciu czarodziejem dowiedziałem się koło 7.45. Z drugiej strony zaś, nie wyobrażam sobie siebie w Hufflepuffie, jestem po prostu zbyt niemiły i zgryźliwy. Nie lubię się uczyć, więc Ravenclaw także odpada, zatem pozostaje Gryffindor. Jednak, nie jestem ani odważny, ani lojalny... no, po prostu nie pasuję tam charakterem. Tiara przydziału będzie miała trudny wybór.
Po mojej porywającej wypowiedzi zapadła cisza.
- Ale się rozgadałeś, nie ma co - roześmiał się brunet siedzący naprzeciw mnie. - Pozwól, że się przedstawię, jestem Dorian Blackhole. A ty jesteś...?
- Fredrick Whitehall. Dla przyjaciół Rick. - podałem mu dłoń.
- Ja nazywam się Mona Vinegarden, a to jest mój kuzyn Rafael Wild. - Odezwała się dziewczyna i uśmiechnęła się promiennie, za to wspomniany Rafcio mruknął coś niezidentyfikowanego i odwrócił twarz do okna. Na pierwszy rzut oka było widać, kto szefuje w tej paczce.
   Dorian nadal spoglądał na mnie zaciekawiony, w końcu wyjął mi z rąk książkę i obejrzał tytuł. Tak właściwie, to wyrwał, ale kto by się czepiał szczegółów.
- "Pałac Północy"? To jakaś mugolska książka?
- Tak, całkiem niezły horror. - stwierdziłem i spróbowałem odebrać swoją własność. Droczyliśmy się jeszcze chwilę, aż w końcu odzyskałem powieść. Dobry humor także. Zapowiadała się całkiem interesująca znajomość.

***

   Dorian przesiadł się na miejsce obok mnie i dawał mi jakieś podejrzane słodycze, jak czekoladowe żaby, lub fasolki w dziwnych smakach. Miałem już z pięć kart, gdy zobaczyłem jedną, która mnie zszokowała. Patrzyłem się na nią z otwartymi ustami, aż chłopak mi jej nie zabrał. Przeczytał na głos treść:

"Anastazy Whitehall (ur. 03.02.'73 i zm. w 2003 r. w bitwie Hogwarckiej), 
niezwykle utalentowany auror, kawaler pośmiertnego orderu Merlina. Wsławił się, walcząc z śmierciożercami w ostatnich dniach wojny, przyczyniając się znacznie do 
zwycięstwa jasnej strony. W trakcie bitwy Hogwarckiej poświęcił swoje życie, ratując 32 uczniów."

   Wpatrywałem się w kartę, z której mrugał do mnie niski blondyn z śmiejącymi się oczami.
- Jeju, rzadka karta. Po wojnie pojawiły się chyba ze trzy nowe, przedstawiające bohaterów. Szczęściarz. 
- To jest mój ojciec. 
- J-ja... przykro mi... 
Dorian poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się smutno, a ja nie wiedziałem co powiedzieć. Rzeczywiście poczułem się źle, jednak nie było tragicznie. Od jego śmierci minęło 10 lat i zdążyłem się przyzwyczaić do jego nieobecności. Nawet go nie pamiętam. Nie można tęsknić za kimś, kogo sie nie zna. 
   I właśnie to powiedziałem. 
c.d.n. 


Pierwszy rozdział... chyba z tydzień go pisałam... Teraz taka sprawa, ma ktoś ochotę na betowanie? Bo ja sama nie widzę swoich błędów i chociaż bardzo się staram ich nie popełniać... no nie za bardzo mi to wychodzi :) Kto chętny, niech pisze w komentarzu. 

autorka.

piątek, 4 października 2013

Prolog

   Od ostatnich wydarzeń w Hogwarcie minęło dziesięć lat. Dziesięć lat, odkąd wyzwolono świat od istnienia Tego-kogo-imienia-nie-wolno-wymawiać, teraz coraz częściej zwanego Voldemortem bądź Tomem Riddlem. Dziesięć lat i dopiero teraz Szkoła Magii i Czarodziejstwa ponownie została otwarta, po pierwszym tak długim zaprzestaniu działalności. Dziesięć lat szukania nowych, kompetentnych nauczycieli, odbudowywania zamku i przywracania klasom stan sprzed wielkiej bitwy, jaka stoczyła się w jej murach.
   Kiedy już Hogwart otworzył swe podwoje, pierwszą decyzją dyrektor McGonagall, było przetestowanie umiejętności przyszłych uczniów, którzy do tej pory byli zmuszeni uczyć się w domach bądź Beauxbatons.
Niestety zauważono wielki rozstrzał w edukacji młodych, bywali 16-17 latkowie, którzy nigdy nie trzymali w ręce różdżki i bywały dzieci, które bez wielkiego wysiłku zdałyby OWUTEMy na najwyższych notach.
   Aby dokładnie przydzielić uczniów do odpowiednich "roczników" (bo wiele to z wiekiem mieć wspólnego nie będzie), musiano poświęcić wiele czasu, toteż listy rozesłano dopiero drugiego września. Rodzice młodych czarodziei mieli teraz tylko jeden dzień na decyzje. Jeżeli Szkoła nie dostanie odpowiedzi w ogóle, uczniowie zostaną deportowani na dworzec czy tego chcą, czy nie.
   Także sytuacja w ministerstwie wreszcie się się ustabilizowała. Swoją druga kadencję rozpoczynał najmłodszy minister magii w historii, Harry Potter. Mimo, że po raz pierwszy został wybrany w wieku zaledwie 19 lat, był dobrym ministrem. Jego doradcy, Hermiona Granger, która została także poproszona o zajęcie pozycji nauczyciela zaklęć, reprezentowała interesy mugolów, Ronald Weasley, ekspert w dziedzinie quidditcha, zajmował się magicznymi sportami a Luna Lovegood została redaktorką naczelną gazety ojca.
"Prorok Codzienny" stracił na zaufaniu czytelników, po tym jak wyciekły informacje na temat przekłamań i propagandy, jaką rozpowszechniał, za to "Żongler" zyskał na znaczeniu.
   Ostatnią i Najważniejszą sprawą było teraz przywrócenie Hogwartowi dawnej świetności.

***

   Wysoki, czarnowłosy mężczyzna przetarł czoło. Przez cały dzień osobiście wysyłał sowy do przyszłych uczniów szkoły jego młodości. Stop, przecież nie jest jeszcze taki stary! W każdym razie, pomimo że nie mieściło się to w jego obowiązkach z przyjemnością spełnił prośbę jego starej nauczycielki, obecnie dyrektorki Hogwartu.
   Pozostał jeden list. Zerknął na kopertę, na której widniało nazwisko niejakiego Fredrick'a Whitehall'a. Co za niespotykane nazwisko, pomyślał minister magii i przypiął kopertę do nogi pięknego puszczyka. Nie wiedział, że właśnie ten list zmieni dzisiaj życie najdziwniejszego piętnastolatka świata.

***

 Nienawidzę szkoły. No dobra, lekko przesadziłem, nie mam wcale na myśli szkoły jako instytucji, raczej ludzi, którzy uczestniczą w jej tworzeniu. Niekompetentnych nauczycieli, obojętnych wychowawców, dyrektora z kompleksem Napoleona i,  co najważniejsze, uczniów. Te nieczułe, nierozgarnięte ofiary z syndromem sztokholmskim, pozbawione inteligencji istoty, potrafiące jedynie kuć i podlizywać się co próżniejszym przedstawicielom ciała pedagogicznego, chyba nigdy nie próbowały zrozumieć drugiego człowieka. Zero empatii. Oczywiście są jakieś wyjątki, które ani nie kują ani się nie podlizują, ale z nimi też nie warto mieć do czynienia. Napakowani idioci nie mają szans na choćby strzępek mojej uwagi. Zatem chyba trudno się dziwić że przeklinam każdy poranek od dnia pierwszego września, że z każdym krokiem w kierunku tej świątyni głupoty pogarsza mi się humor, że wraz z przekroczeniem progu klasy mam ochotę skoczyć z okna. Wiem, znów przesadzam, ale nie zmienia to faktu mojego niezwykle negatywnego nastawienia do tej placówki.
   Skąd te nagłe wynurzenia? Jeżeli nie macie problemów z rozumowaniem, zapewne doszliście do poprawnego wniosku. Tak, dziś jest mój pierwszy dzień bezsensownej harówki, jaką jest nauka w trzeciej klasie gimbazy.

***

   Otworzyłem oczy. Kurde, jak bardzo nie chce mi się dzisiaj wstawać! Kolejny nudny dzień do kolekcji i jeżeli COKOLWIEK zakłóci rutynę, to obiecuję, przestanę narzekać! Na całe dwie godziny! Jednak, ponieważ mam niezachwianą pewność, że nic się dzisiaj nie wydarzy, łatwo mi składać takie przysięgi.
   Wstałem i zacząłem się powoli ubierać, założyłem czarną koszulę, ciemne rurki i martensy w brytyjską flagę. Spojrzałem w lustro. Z pewnym rozczarowaniem, zauważyłem, że nie urosłem przez wakacje chyba nawet centymetr. Spoglądał stamtąd na mnie niski blondyn ze smutnymi niebieskimi oczami i cynicznym uśmiechem. Chyba czas skrócić włosy, pomyślałem, odgarniając przydługą grzywkę z twarzy i  pogwizdując, zszedłem po schodach do kuchni. Zegar wskazywał 7.20, czyli znowu się spóźnię. Raczej nigdy się tym nie przejmowałem, ale moja matka to co innego. Według niej powinienem oddać nauce cały swój czas. Zalałem płatki mlekiem i przystąpiłem do śniadania.
   Kuchnia była chyba jedynym w miarę normalnie urządzonym miejscem w całym domu. Tylko w tym pomieszczeniu książki nie pokrywały każdego wolnego kawałka ściany. To znaczy i tak jest tu półka z książkami kucharskimi, ale w porównaniu do reszty domu...
U nas książki są wszędzie. W salonie obyczajowe, podróżnicze, biografie, w sypialni matki romanse, melodramaty, u mnie komiksy, fantasy, przygodowe, a u mojej siostry Sci-fi. Książki na schodach, w korytarzach, na półkach, w szafkach, biblioteczkach, na regałach... Wszędzie! Leżą w stosach na podłodze i aż dziw, że jeszcze nikt się jeszcze o nie nie zabił! Moja matka odziedziczyła ten wielki antykwariat po jej rodzicach. Moja rodzina po prostu tak ma, że czyta. Dużo czyta. Wszystko i zawsze.
   Westchnąłem, odłożyłem miskę do zlewu i wróciłem do mojego królestwa. Tutaj oprócz tony papieru jest jeszcze ogromna kolekcja płyt. Szafa obklejona plakatami i biały, okrągły dywan ze znakiem The Rolling stones sprawiał, że ten pokój wyglądał bardziej jak mój. Przeprowadziłem się tu dopiero tydzień temu, a już się tak zadomowiłem... Zerknąłem jeszcze raz w lustro, poprawiłem fryzurę i chwyciłem plecak. Jeszcze 25 minut... Boże! Nie dość, że mam do tej szkoły daleko, to jeszcze mam pierwszą matematykę! Nienawidzę szkoły.

***

   Macie czasem wrażenie, że wykrakaliście jakąś głupotę i teraz musicie płacić? Bo ja mam tak właśnie teraz. Bo oficjalnie nie mogę teraz narzekać. Przede mną spokojnie grzebał w swoich piórkach puszczyk oraz trzymał w szponach kremową kopertę z dziwną pieczęcią. Przełamać, czy nie przełamać? Oto jest pytanie!
   Jednak po krótkiej chwili niepewności ciekawość wygrała ze strachem, że coś mi wybuchnie w twarz. Przełamałem wosk i już po kilku minutach wczytywałem się w treść listu, a była ona co najmniej dziwna. Najwyraźniej ktoś postanowił porobić sobie ze mnie żarty, bo w skrócie napisane tu było iż jestem przyjęty do szkoły magii i cytuję, "Nie muszę się martwić o ekwipunek szkolny, w tym sowę, gdyz zostaną mi zapewnione". Ktoś tam jeszcze dopisał małymi literkami, że puszczyk już należy do mnie i takie tam.
ZAJEBIOZA.
Ktoś ma naprawdę śweitne poczucie humoru, gratuluję inwencji. Boję się tylko co ten dowcipniś mi może jeszze zrobić, skoro wie gdzie mieszkam i jak się nazywam. Nawet wie jaka jest moja ulubiona książka, bo niby czemu by pisał o jakiejś szkole magii? Kurde, fajnie by było, gdyby Hogwart istniał... teraz tylko pozostaje sprawa, co zrobić z sową, która narobiła ci na stół?

Taki tam bazgroł z tyłu zeszytu od matmy... proszę, zjedzcie mnie ^^ każdy komentarz sie dla mnie liczy, wtedy aż chce się pisać!

z poważaniem, Autorka.