sobota, 9 listopada 2013

Rozdział 1

      Jeśli ktoś nie kuma o co chodzi, odsyłam do prologu :)

   Z powodu problemu z sową, stwierdziłem, że nie pójdę dzisiaj do szkoły. Wcale nie dlatego, że mi się strasznie nie chciało iść na matmę, w ogóle. Puszczyk chyba stwierdził, że najwygodniej mu jest na moim ramieniu i ja tak miałem na lekcjach siedzieć? Niedoczekanie.
  Jako, że według listu ptak należy do mnie, postanowiłem go nazwać. Zwierzę przypominało mi trochę mojego dziadka, miało takie same wyłupiaste, żółte oczy i krótki nos (a może dziób?), więc na dałem mu imię po nim. Odwróciłem się do niego.
- Od teraz nazywasz się Henryk! Noś to imię z dumą! - powiedziałem, po czym parsknąłem śmiechem, bo puszczyk wyglądał niesamowicie głupio, jakby rozumiał co do niego mówię, ale wcale mu się to nie podobało.
   I wtedy trzasnęły drzwi wejściowe. Znałem chyba tylko jedną osobę, która potrafiła wydać taki dźwięk tylko kawałkiem drewna i odrobiną metalu - matka wróciła po nocno-porannej zmianie. Jestem w dupie.
   Kiedy usłyszałem, że stukot dwunastocentymetrowych szpilek niebezpiecznie się zbliża do mnie i Henryka, przeprowadziłem nieudaną próbę schowania się. Pod stołem.
Wiwat ynteligentny Ja, który myśli, że szklany blat go zasłoni.
- Wyjaśnisz mi proszę, czemu siedzisz z tą sową pod stołem? - Ostry głos kobiety wwiercał mi się w głowę, powodując palpitacje serca i dziki strach. Poznajcie Ludwikę Whitehall, najstraszniejszą kobietę, jaka chodziła po tym świecie!
   Najwyraźniej, Henryk także nerwowo na nią reagował, bo skulił się w sobie i pohukiwał tylko cichutko, próbując zapewne dodać mi otuchy. Co za dziwny ptak.
   Wygramoliłem się spod mojej kryjówki i z sztucznym uśmiechem, wręczyłem matce kremową kopertę z rzekomym listem z Hogwartu. Myślałem, że zareaguje śmiechem albo złością, ale nie! Ona zawsze wszystko musi robić inaczej niż przeciętny człowiek! Odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się.
- A juz się martwiłam, że ni nigdy nie dostaniesz listu. Co prawda kilka lat za późno, ale to pewnie przez wojnę...
Jaką, kurde wojnę?! I czy ja się nie przesłyszałem, Ona się tego SPODZIEWAŁA?! Moja mina pewnie mówiła sama za siebie, bo po chwili macierz łaskawie postanowiła mnie oświecić.
- Kochanie, Ja i twój ojciec pochodzimy z rodzin czarodziejów. Dziwnym by było, gdybyś w ogóle nie przejawiał zdolności magicznych. Ja sama urodziłam się charłaczką, ale Anastazy był wielkim magiem, aurorem. - Powiedziała w zamyśleniu i z lekkim rozmarzeniem.
   Wyobrażacie sobie potwora w skórze niskiej blondynki z uśmiechem na twarzy? Straszne. Szok nadal mnie nie opuścił.
- Będziemy musieli znaleźć ci różdżkę. Wydaje mi się, że ta Anastazego będzie dobra. - orzekła i poszła do swojej sypialni, zostawiając mnie i Henryka samych sobie. Spojrzałem na ptaka i stwierdziłem. - Henryk, jesteśmy w dupie.

***

   Nadal byłem zszokowany. Nadal byłem zdezorientowany. Nadal nie ogarniałem świata. Bo jak mam niby ogarniać, skoro matka wciska mi jakiś badyl w dłoń z zamiarem wysłania do Hogwartu?! Który do tej pory uważałem za fikcję literacką! Bo, kurde, Henryk kilka minut temu wyleciał ze zgodą na moją naukę w tej placówce. Bo, do cholery, NIC nie rozumiałem z wywodu mojej matki, który ciągnęła już od jakiejś godziny.
   Jednak, pomimo całego sceptycyzmu, ta historia nabierała pewnego absurdalnego sensu.To znaczy, nie żebym wierzył w opowieść matki, ale gdy głębiej się zastanowić, po co wysyłać tresowaną sowę jakiemuś uczniakowi tylko dla żartu? I po co by ktoś pisał, że mogę ją zatrzymać? Kiedy dotknąłem różdżki, zaiskrzyła delikatnie. Wiem, zajebista sztuczka, jednak ten badyl nie błyskał by ot tak, za każdym razem gdy go dotykam, ignorując zupełnie moją matkę, gdyby naprawdę nie był tą pierdoloną w trzonek różdżką!
(Dobra, znów mnie poniosło. Jestem spokojny, jak niedźwiedź w czasie snu zimowego... uff...)
No i na pewno, gdybym w to nie uwierzył, moja delikatna psychika nie wytrzymała by faktu, że moja matka zwariowała, już mnie spakowała i chętnie by się pozbyła jak najszybciej z domu, żebym uczył się magii. Ten potwór na szpilkach na prawdę się cieszył. Straszne.

***

   Kiedy znosiłem po schodach moje cholernie ciężkie bagaże (z całym zapasem książek i komiksów), nagle poczułem, że coś jest nie tak. Jakby szarpnięcie w żołądku. Przymknąłem oczy, świat zawirował, podłoga się przechyliła i po chwili leżałem na ziemi.
I to było dziwne.
Z tego co pamiętam, powinienem teraz staczać się po schodach.
Uchyliłem powieki i zamarłem. Byłem na stacji i to nie takiej zwykłej, tylko King's Cross. Na peronie dziewięć i trzy czwarte. Zajebiaszczo. Przynajmniej się zgadzało.
   Wokół mnie było wiele osób w różnym wieku, jedni zbliżeni w latach do mnie (pewnie uczniowie) inni troszkę mniej (zapewne rodzice). Ku swojemu zadowoleniu, zauważyłem, że nie tylko ja wyglądam jak osoba kompletnie niezorientowana w sytuacji, którą poniekąd byłem.
   Jacyś goście w czarnych płaszczo-pelerynach zaganiali cały ten nastoletni tłum do pociągu, a ja nie przeciwstawiałem się instynktom stadnym. Wszedłem do najbliższego wagonu i już po chwili montowałem się w jakimś przedziale. Nie byłem głupi, umiałem dodać dwa do dwóch. To zapewne był ten tajemniczy środek transportu o którym mówiła matka i którym miałem się dostać do tej dziwnej szkoły. Nic mnie już nie wyprowadzi z równowagi. Jestem śpiącym niedźwiedziem. Oni nie chcą mnie obudzić.
   Żeby położyć moją walizkę na półce, musiałem stanąć na siedzeniu, przeklęty mój niski wzrost. Po kilkunastu minutach przez szklane drzwi mojego przedziału przeszły trzy osoby i zainstalowały się naprzeciw mnie. Jeden wysoki brunet, jeden paker i jedna tleniona tapeciara. Wyciągnąłem książkę i zacząłem czytać, bo niby co miałem zrobić? Najchętniej poszedłbym spać, jeszcze chętniej obudziłbym się z tego koszmaru, ale cóż poradzisz? Pozostało tylko pogrążenie się w lekturze na tych kilka godzin.
- Widzę, że mamy tu przyszłego ucznia Ravenclawu... - Odezwał się kpiącym tonem brunet. Podniosłem wzrok znad książki i obdarzyłem go najpiękniejszym uśmiechem na jaki mnie było stać. Cieszyłem się, że przeczytałem wszystkie części aktualnie znienawidzonej serii, przynajmniej kumałem o co chodzi.
- Ja? A skąd! Moje miejsce jest albo w Gryffindorze, albo w Slyherinie. - Wszyscy popatrzyli się na mnie jak na wariata.
- Ale ty wiesz, to są dwa zupełnie wrogie sobie domy! Nie ma szans, żeby ktoś z gryfońskimi zapędami wylądował w Slyherinie i na odwrót...
- Wyjaśnię wam to. Otóż, Nie jestem czystej krwi i moja matka była charłaczką, a moim rzekomym byciu czarodziejem dowiedziałem się koło 7.45. Z drugiej strony zaś, nie wyobrażam sobie siebie w Hufflepuffie, jestem po prostu zbyt niemiły i zgryźliwy. Nie lubię się uczyć, więc Ravenclaw także odpada, zatem pozostaje Gryffindor. Jednak, nie jestem ani odważny, ani lojalny... no, po prostu nie pasuję tam charakterem. Tiara przydziału będzie miała trudny wybór.
Po mojej porywającej wypowiedzi zapadła cisza.
- Ale się rozgadałeś, nie ma co - roześmiał się brunet siedzący naprzeciw mnie. - Pozwól, że się przedstawię, jestem Dorian Blackhole. A ty jesteś...?
- Fredrick Whitehall. Dla przyjaciół Rick. - podałem mu dłoń.
- Ja nazywam się Mona Vinegarden, a to jest mój kuzyn Rafael Wild. - Odezwała się dziewczyna i uśmiechnęła się promiennie, za to wspomniany Rafcio mruknął coś niezidentyfikowanego i odwrócił twarz do okna. Na pierwszy rzut oka było widać, kto szefuje w tej paczce.
   Dorian nadal spoglądał na mnie zaciekawiony, w końcu wyjął mi z rąk książkę i obejrzał tytuł. Tak właściwie, to wyrwał, ale kto by się czepiał szczegółów.
- "Pałac Północy"? To jakaś mugolska książka?
- Tak, całkiem niezły horror. - stwierdziłem i spróbowałem odebrać swoją własność. Droczyliśmy się jeszcze chwilę, aż w końcu odzyskałem powieść. Dobry humor także. Zapowiadała się całkiem interesująca znajomość.

***

   Dorian przesiadł się na miejsce obok mnie i dawał mi jakieś podejrzane słodycze, jak czekoladowe żaby, lub fasolki w dziwnych smakach. Miałem już z pięć kart, gdy zobaczyłem jedną, która mnie zszokowała. Patrzyłem się na nią z otwartymi ustami, aż chłopak mi jej nie zabrał. Przeczytał na głos treść:

"Anastazy Whitehall (ur. 03.02.'73 i zm. w 2003 r. w bitwie Hogwarckiej), 
niezwykle utalentowany auror, kawaler pośmiertnego orderu Merlina. Wsławił się, walcząc z śmierciożercami w ostatnich dniach wojny, przyczyniając się znacznie do 
zwycięstwa jasnej strony. W trakcie bitwy Hogwarckiej poświęcił swoje życie, ratując 32 uczniów."

   Wpatrywałem się w kartę, z której mrugał do mnie niski blondyn z śmiejącymi się oczami.
- Jeju, rzadka karta. Po wojnie pojawiły się chyba ze trzy nowe, przedstawiające bohaterów. Szczęściarz. 
- To jest mój ojciec. 
- J-ja... przykro mi... 
Dorian poklepał mnie po ramieniu i uśmiechnął się smutno, a ja nie wiedziałem co powiedzieć. Rzeczywiście poczułem się źle, jednak nie było tragicznie. Od jego śmierci minęło 10 lat i zdążyłem się przyzwyczaić do jego nieobecności. Nawet go nie pamiętam. Nie można tęsknić za kimś, kogo sie nie zna. 
   I właśnie to powiedziałem. 
c.d.n. 


Pierwszy rozdział... chyba z tydzień go pisałam... Teraz taka sprawa, ma ktoś ochotę na betowanie? Bo ja sama nie widzę swoich błędów i chociaż bardzo się staram ich nie popełniać... no nie za bardzo mi to wychodzi :) Kto chętny, niech pisze w komentarzu. 

autorka.